Tuesday, December 2, 2008

Samolot pokrzyżował szyki

Z tego co mi wiadomo, prezydent Kaczyński niezbyt chciał się spotkać z Sarkozy'm w Polsce, żeby ten nie molestował go o Traktat Lizboński, więc na rękę była wizyta w Japonii. Audiencja u samego cesarza to sprawa na tyle ważna, że trzeba ją planować z duzym wyprzedzeniem i trudno o zmianę terminu. No i stało się...
Kiedy prezydent miał z Mongolii lecieć do Japonii, rządowy Tupolew odmówił posłuszeństwa. Ciekawe czy na audiencję u cesarza trzeba się będzie zapisać w nową kolejkę, bo chyba prezydent na spotkanie nie zdążył...

Monday, November 17, 2008

Polityczne lata świetlne...

Nie wiadomo, czy Hillary Clinton zastąpi Condoleezzę Rice w szykującej się do przejęcia władzy nowej amerykańskiej administracji, ale już sam fakt, że Obama jest w stanie zaproponować Clintonowej wysokie stanowisko, zasługuje na szacunek. Po napsuciu sobie litrów krwi w walce o kandydaturę demokratów na prezydenta amerykańscy politycy są w stanie być ponad to i mimo wcześniejszych animozji wziąć się razem do roboty w ciężkich czasach. Może się teraz spełnić to, o czym podczas wczesnej kampanii marzyli niektórzy - wówczas była mowa o "dream ticket" - Obama Clinton.

Ba, Obama spotkał się nawet z McCainem, by omówić możliwą legislacyjną współpracę. To się dopiero nazywa polityka wielkiej klasy. Tymczasem w Polsce zamiast podglądać, jak to się robi w najlepszym wydaniu, u nas wolą sobie prominenci opowiadać dowcip, jak to Obama ma polskie korzenie, bo któryś z jego dziadków zjadł Polaka.
Bardzo śmieszne. Brawa dla Sikorskiego za spopularyzowanie dowcipu i Olejniczaka za słowa: "Śmieję się, bo to śmieszne jest". Jeśli dodać do tego ostatnie wystąpienia posła Górskiego to pomysł wysłania w prezencie świątecznym polskim politykom białych kapturów z otworami na oczy wydaje się świetną prowokacją.

"Polacy rasiści - każdy to powie. I nikt tu nie lubić czarny człowiek".
Słowa: Big Cyc

Friday, November 14, 2008

Opole? Nie ma...

Dziś miałem do czynienia z zabawną sytuacją. Podczas wypisywania recepty lekarka zapytała mnie o odpowiednią kase chorych.
Mówię: Opolska.
Jakie to województwo? - ona się pyta.
Jak to jakie? Opolskie - odpowiadam.
Nie ma takiego - poważnie mówi do mnie doktor medycyny pracy pani Agnieszka bodaj Mazurek.
Jak to nie ma? - pytam. (Jeszcze wczoraj było - miałem dodać, ale nie chciałem wprowadzać bardziej krępujacej dla lekarza sytuacji).
No, od 20 lat już nie istnieje... - słyszę.
Już miałem się roześmiać, kiedy na monitorze w rozwiniętej liście kas chorych znalazła "opolska" i potrzebny do recepty numer.
A już myślałem, że coś przespałem. Po wyjściu zorientowałem sie też, że to kasy chorych nie istnieją, w 2003 r. zastąpiły je przecież NFZ. Chyba powinienem przemyśleć zażycie leku, ktory mi ten lekarz przepisał...

Monday, November 3, 2008

Polonia do McCaina, McCain do Polonii

To się Polonia ucieszyła - w końcu ktoś odpowiedział na jej apel.

Kongres Polonii Amerykańskiej skierował list do kandydatów na prezydenta USA w sprawie wiz. Odpowiedział McCain, zapewniając, że jak tylko on zostanie prezydentem, wizy dla Polaków zostaną zniesione. To sie musiała czuć dowartościowana centrala KPA, że ktos w ogóle jej odpowiedział. Po chwili pławienia się w tym historycznym sukcesie, powinno jednak przyjśc refleksyjne otrzeźwienie. Przeciez prezydent USA tak naprawdę niewiele może w kwestii wiz, a decyzdujace słowo należy do Kongresu. Już i tak poluzowano kryteraia zaliczenia krajów do programu o ruchu bezwizowym, dzięki czemu obywayele wielu krajów z regionu moga latać do USA bez wiz, lecz Polska wciąż ma zbyt duzy odsetek odzrucanych podań wizowych, choć - jak regularnie zapewnia ambasada - odmów jest coraz mniej.
Czy zatem KPA nie dostrzega, że odpowiedź McCaina to raczej desperacka próba łapania wyborczych niezdecydowanych resztek? Jemu - przy wskazujących na porażkę sondażach - przyda się każde poparcie, ale obiecując zniesienie wiz tak naprawdę naigrywa sie z inteligencji Polaków z USA, bo przeciez niewiele w tej sprawie może oprócz ewentualnie ustawodawczej inicjatywy. Tonący, chwytający się brzytwy sztabowcy McCaina odpisali KPA (bo przecież nie McCain osobiście), a KPA będzie teraz mogła

Niestety, łacznie z faktem braku spotkania Obamy czy McCaina z polskimi wyborcami, w akcie desperacji potraktowanie ich przez tego drugiego zapowiedzią zniesienia wiz na ostatnią chwilę, wszystko to wskazuje w jaki głebokim poważaniu maja amerykańscy politycy polski mniejszościowy elektorat. KPA ma poważny problem braku stanowienia realnej grupy nacisku, ale dzięki takim listom jak ten od McCaina mogą utrzymywać pozory, że jakąś tam siłę niby stanowią i dyskutować o tym na kolejnych zjazdach.

Monday, October 20, 2008

Autobusowe chuchanie w kark

Jazda warszawskim autobusem może wiele nauczyć. Mimo że wiele nauczyłem sie już korzystając z komunikacji miejskiej w Nowym Jorku, w Warszawie panują trochę inne zwyczaje. Np. kiedy na przystanku zatrzymuje się tramwaj, autobus, albo metro - wydawało mi się, że naturalnym zachowaniem powinno być odsunięcie sie od drzwi, aby wychodzący mogli spokojnie opuścić pojazd. Tymczasem czekający na wejście nie tylko stoją już w przejściu, kiedy drzwi się otwieraja, ale wręcz pchają sie do środka. W efekcie oni wpadaja na nas, a my na nich. Daleko tak nie zajedziemy. Jak to było? "Step aside, speed your ride".

Tego nauczyłem się już w Warszawie: kiedy jestem przytanek albo dwa przed swoim celowym przystankiem, wolę podnieść tyłek i stanąć jakoś tak bliżej drzwi. W duchu pękam ze śmiechu z artystów, którzy dopiero kiedy autobus zatrzyma sie przy ich przystanku ruszają się ze swojego miejsca i przepychają niemiłosiernie w kierunku drzwi, bo przeciez za chwilę się zamkną i autobus odjedzie. Codziennie widzę takiego asa - wyglada na jakiegoś urzędasa, być może jednej z zmbasad przy Ujazdowskich. 180 oczywiście jest zapchane niemożebnie w porannych godzinach szczytu. Na przystanku Plac na Rozdrożu, jeden przystanek przed piekną, gdzie wysiada, kolo jeszcze nie tylko, że siedzi, ale siedzi przy oknie. Autobus rusza w kierunku Pięknej, kolo wciska przycisk stop nad głową (codziennie ten sam rytuał, jakby autobus miał sie w ogole na następnym przystanku nie zatrzymać), po czym rusza swe zwaliste dupsko przecierając twarz wspólpasażera z siedziska obok i gramoli sie do drzwi.

Moje wcześniejsze stawanie przy drzwiach ma jednak i duża wadę. Nie raz już mi się zdarzyło, że czekam sobie przy drzwiach, a tutaj mi ktoś na kark chucha, albo napiera mi na plecy (najczęściej niestety starsze panie, z całym szacunkiem). Podobnie jest w kolejkach do sklepowych kas, kiedy już nie raz ktoś próbował mi wjechać wózkiem w dupę, jakbym mógł cudownie przyspieszyć, ale to inna historia. Wracając do autobusu. Ostatnio pewna kobieta prawie wypchnęła mnie z jadącego pojazdu. Myślałem, że może potrzebuje chwycić słupek i daletgo tak się pcha (przednia część autobusu była stosunkowo luźna), ale gdzie tam, zatrzymałem się tyłkiem na barierce, za którą była już tylko przednia szyba, a obok kierowca. W końcu nie wytrzymałem: "Proszę Pani, ja też wysiadam na tym przystanku". Coś tam odburknęła. Skutek więc był marny, ale za chwilę i tak rzeczywiście wysiadłem.

Pozdrowienia dla gazowni

Absurdalne terminy to chyba tylko polska specyfika...

Od kilku tygodni na drzwiach wejściowych do budynku (oraz na windzie, pietrze i zejściu do piwnicy) pojawiaja się komunikaty z gazowni o konieczności udostępnienia lokalu mieszkaniowego w celu znalezienia ewentualnych ujść w instalacji gazowej. Problem w tym, że kontrole te ustalane są w jakichś kosmicznych porach. Trzecia z rzędu i oczywiście np. w godzinach 16:00 do 16:45. Przeciez nie będę się zwalniał z pracy specjalnie dla kolesi z gazowni. Myśle sobie, skoro to pierwszy termin, będa kolejne - no i oczywiście kolejny termin w jeszcze lepszej godzinie - 16:00-16:45. Dzwonię do gazowni, by się zapytać czy może trzeci termin będzie bardziej ludzki. Może jakas sobota? Wiem, że panowie z gazowni nie będa pracowac po nocach, ale może jakiś przegladzik miedzyu np. 18:00 a 18:30? Byłbym juz wtedy po pracy w domu. Gdzie tam...
"Będzie trzeci termin, a później musi Pan sobie zamówić gazownika na własny koszt" - usłyszałem. No to czekam na kolejny termin - oczywiście 16:00-16:30 w ciągu tygodnia. Mam to gdzieś. Chciałem dobrze, ale jak nie, to nie. W końcu to i tak nie moje mieszkanie...

Sunday, October 12, 2008

Doda jak papież

Uwielbiam to. "Fakt" grzmi oburzeniem, że CNN wśród najsłynniejszych Polaków wymienił zarówno Jana Pawła II jak i Dodę. "Amerykańskie głupki porównują Dodę z papieżem" krzyczy "Fakt" na okładce. A ja się zastanawiam, czy to czasem nie "Fakt" lansował i lansuje Dodę na wszelkie możliwe sposoby na swoich łamach, po to tylko, żeby jeśli jest potrzeba i brak pomysłu na czołówkę epatować hipokrytycznym oburzeniem.

Monday, October 6, 2008

Oni już wiedzą...

Znam prawdziwa przyczynę zamieszania wokół PZPN...

Pod pretekstem odspawania starych działaczy od stołków rząd PO przystąpił do ofensywy, ponieważ doskonale zdaje sobie sprawę, że Polska nie zdąży z przygotowaniami do Euro 2012. Skoro UEFA grozi Polsce odebraniem organizacji turnieju, jest to na rękę rządowi, bo wszystko będzie na PZPN, który nie chciał się dogadać. Sprytne...

Nie po raz pierwszy przekonałem się, że łaska mediów na pstrym koniu jeździ. Najpierw sliniły się kiedy Wolszczan przyznał się do kontaktów z SB. Teraz ślinią się, bo ma szanasę na pojawienie się na liście kandydatów do Nobla...

Dziś w oczekiwaniu na autobus 180, który - jak to ma w zwyczaju - równiez i tym razem się spóźnił, spogladałem przez szybę kiosku na czołówki gazet. I nauczyłem się nowego słowa. I to z jedynki "Naszego DZiennika". Jak nazywa się lekarz, który udziala aborcji? Aborter!

Tuesday, September 23, 2008

Fuszerka TVN

Wczoraj obejrzałem materiał o "ginącym polskim Greenpoincie". Nie wiem, czy TVN nie miał innej zapchajdziury do swojego programu "Fakty po Faktach" w TVN24, ale pociagnął temat "Gazety Wyborczej", w której niejaki Grzegorz Sokół opisał (ale po łebkach) zjawisko gentryfikacji polskiej dzielnicy Nowego Jorku, którym tak czesto zajmowałem się w "Nowym Dzienniku". Problem w tym, że TVN pokazał temat jeszcze bardziej po łebkach niż GW. Pokazali zdjęcia, które 1,5 roku temu na Greenpoincie kręcił Marcin Wrona (wiem, bo to wtedy on pociągnął nasz temat o Polakach wracających z USA do Polski i wtedy miałem okazje go poznać), ale najlepsze, że w obrazki z Greenpointu jakimś cudem TVN wkleił budynek konsulatu w ... Chicago. Żeby położyć całkowicie temat poprosili o komentarz nt. Greenpointu starego Głowackiego i nie łączyli się z nim w Nowym Jorku, tylko w jakiejś restauracji być może w Warszawie (wnioskowałem po zmroku za oknem, charakterystycznych tramwajach i niespotykanych w USA autach). Czy nie było nikogo innego, który mógłby bardziej żywo i aktualnie opowiedzieć o Greenpoincie? Jeśli stacja, która ma w Polsce wyznaczać standardy dziennikarstwa telewizyjnego, odstawia taka fuszerkę w temacie, ktory znam, to co musi wmawiać ludziom w tematach, o których nie mają zielonego pojęcia...
A przecież taką stację stać na posłanie reportera na parę dni do NY (zwłaszcza, że jest sejs ONZ, a może i materiały do innych reportazy mozna by pozbierać). Ale nie, łatwiej zerżnąć temat z innego źródła, wpuścić na wizję gadajacą głowę, a ludziom kilka powtarzanych w kółko obrazków i jakoś to będzie. Ani GW ani TVN nie wspominali o ludziach, którym jednak się powiodło, choćby z tego powodu, że mają na Greenpoincie własne domy i właśnie dzięki szybującym po planach rewitalizacji nabrzeża East River cenom nieruchomości zarobią fortunę, bądź już zarobili, jeśli sprzedali budynek. Po prostu Manhattan się zapchał, bogatsi, ale jeszcze nie chorobliwie bogaci nowojroczycy szukają nowych przestrzeni - stąd popularność tuż za rzeka zlokalizowanego Williamsburga, a że i ten nie jest z gumy, lud poszedł na północ na Greenpoint. A że rosnace ceny wypierają słabszych ekonomicznie, proces migracji Polaków do innych dzielnic NYC jest widoczny juz od jakiegos czasu.

Friday, September 19, 2008

ZUS srus i metro

Po 1,5 miesiąca udało nam się w końcu odebrać upragnioną książeczke ubezpieczeniową (oby nie była potrzebna).

Moglismy ją odebrać co prawda wcześniej, ale właściwy ZUS mieścił się na Pradze, (właściwie dla miejsca zatrudnienia Kasi), a godziny pracy Kasi oraz brak pod tym względem współpracy ze strony ZUS, który otwarty jest od 8 do 17 albo 15 skutecznie nam przeszkadzał. Za każdym razem wyprawa do ZUS-u wiązała się z padającym deszczem, fatum jakieś czy co? W sumie ZUS odwiedziliśmy 4 razy, w tym 3 na Pradze. Raz pierwszy poszliśmy na Czerniakowska koło nas (gdzie mieści się centrala), ale tam wyjasniono nam, że chodzi o ZUS wlaściwy dla miejsca pracy. Przy okazji po odpowiednie formularze musieliśmy stać do dwóch róznych okienek, a w każde z nich zajmowało się tylko jedną sprawą, więc nie sposób było się dowiedzieć wszystkiego od jednej osoby. Na szczęście za każda naszą wizytą bylismy pierwsi w kolejce, bo przychodziliśmy zaraz po otwarciu, unikając tłumów pojawiających się chyba w godzinach popołudniowych.

No więc wyprawa na Pragę. Grochów i te sprawy. Wszystko gładko za pierwszym razem, pani przyjęła wniosek i zdjęcia i kazała pojawić sie za tydzień. Czujność nakazała zadzwonić, by sprawdzić czy książeczka gotowa czeka i by nie jechać na darmo. O ile w ewtorek zadzwoniłem i jeszcze nie było "ale jeśli miała być do odebrania za tydzień to powinna być w czwartek" - usłyszałem przez słuchawkę. W środę już sie do ZUS-u nie dodzwoniłem, stąd wniosek o popołudniowych tłumach w urzędzie. No a gdybym sie dodzwonił, dowiedziałbym się, że cos jest nie tak. Otóż dopiero w czwartek na miejscu dowiedzielismy się, że oczywiście pracodawca zgłosił, ale przez internet, więc my nie mamy na to dowodu, no i książeczki bez podpisu naczelnika wydać nie możemy. Tutaj miejsce na załamywanie rąk... Skoro istnieje system, który pozwala pracodawcom zgłaszać elektronicznie pracownika do ZUS-u to po jakiego każe się temu samemu pracownikowi przyjść z wydrukowaną stroną-potwierdzeniem zgłoszenia? To niestety nie jakieś żarty, a rzeczywistość. Dodam tylko, że Kasia musiała sama wychodzić sobie te książeczkę, bo pracownicy firm zatrudniających do 20 osoób tak mają. Tym większym wszystko załatwia pracodawca. No i po książeczke mogliśmy pojechać dopiero dzisiaj, bo choć wydruk z przedszkola o zgłoszeniu Kasi nosiła w torebce, to nie było czasu ani ochoty na zbyt wczesne wstawanie i odwiedzenie ZUS-u przed pracą. No ale w końcu książeczka jest...
Gdyby nie to, że czuje się zrobiony przez Państwo w konia - bo płacę składke i jeszcze muszę uganiać się za swoją książeczką i odpowiadac za to, że internetowy system jest jakiś niewydolny - to w sumie ta machina urzędnicza nie jest taka zła, bo panie nawet uśmiechniete i mozna sprawy w miarę sprawnie załatwić, pod warunkiem, że przychodzi się do urzędu o 7:59 rano.

Miało byc jeszcze o metrze, ale sie o ZUSach rozpisałem, więc będzie krótko. Niewidoma osoba wpadła pod metro w Warszawie, bo na krawędziach peronów nie ma żadnych oznaczeń wyczuwalnych dla niewidomych. Nieszczęsnik na szczęście przeżył. Załamała mnie wypowiedź rzecznika metra, że nie ma żadnych zabezpieczeń, bo nie ma żadnych międzynarodowych norm. To muszą być normy, żeby umożliwić niewidomym bezproblemowe korzystanie z metra? Wystraczyłoby zamontowanie na całej długości peronu jakiejś blachy z wypustkami. Poza tym ta przerwa miedzy peronem a pociągiem to też problem - są one zaskakująco duże i mozna sie zagapić.


Oto jak wyglądają krawędzie peronów metra w Nowym Jorku. Mają "wypustki":

Choć na niektórych starych stacjach są czasem zwykłe żółte dechy.
A tak to wygląda w Warszawie... Koniec peronu widzą tylko widomi zwani też widzącymi. Dla niewidomego to bariera.

Thursday, September 18, 2008

Co z tym euro?

Dlaczego rząd tak ciśnie w kierunku wspólnej europejskiej waluty? Czy nie ma aktualnie ważniejszych rzeczy w Polsce? Czytałem sondaż, z którego wynika, że wiekszośc Polaków popiera wprowadzenie euro. Ja jestem sceptyczny. We wszystkich krajach, które przyjęły euro ceny lekko wzrosły. Życie w Polsce i tak jest juz drogie, więc bardzo mnie to wszystko martwi. Na pewno przydałaby się porządna kampania informacyjna o skutkach. Chlebowski z PO mówi, że referendum nie bedzie potrzebne (czego chce PiS), bo Polacy wypowiedzieli się za euro podczas referendum nt. wstąpienia do UE. Niezupełnie. Jak wskazują przykłady kilku państw, można być w UE od dawna i wciąż mieć tradycyjna walutę. Dania i Szwecja odrzuciły nawet euro w referendum (a Wlk. Brytania glosami parlamentu). Więc i ja na ten temat chciałbym sie wypowiedzieć w powszechnym głosowaniu. Dziwna jest tez dla mnie debata na temat: co ma być na rewersie polskiego euro? Jan Paweł II, bocian, Adam Małysz...? A według mnie powinien po prostu zostać polski orzeł.

Wednesday, September 17, 2008

Niewolnicy telewizora

Bardzo bawi mnie, jak polscy politycy stali sie zakladnikami wizji. Uswiadomilem sobie do jakich rozmiarow uroslo to zjawisko, kiedy premier Tusk wystepowal w TVN24 u Olejnik. Czy znacie jakies inne panstwo (tylko bez egzotyki i dyktatur), w ktorym premier za pieniadze podatnikow jezdzi czesto do wybranej stacji TV, by udzielac wywiadow? Powaga urzedu wymagalaby, aby to Olejnik z cala ekipa zainstalowana sie w KPRM na czas wywiadu. A jeszcze niedawno PO psioczyła na PiS, że politycy tej formacji gremialnie podróżują do Torunia, by wystąpić w tamtejszych mediach.
A PiS-owi widać doskiera nakaz "bojkotowania" TVN, skoro coraz częsciej ten i ów nie wytrzymuje i pokazuje się w telewizji. Tak jak ostatnio poseł Girzyński, który jednak od razu przeszedł do samobiczowania się i świadomy swojej winy zgłoił wniosek o ukaranie go za występ w telewizji.
A w związku z ostatnia mania kastracyjną premiera - polecam rozszerzyć ideę kastracji na gwałcicieli w ogóle. A co... A że ktoś wspomniał, że konstytucja nie pozwala na przymus? "To zmienimy konstytucje" - powiedział Nowak. W tym też niestety przypomina swoich poprzedników.

Monday, September 15, 2008

Syberia to czy Polska

O co chodzi z tą temperaturą. Jakby ktoś wyciągnął ogromną wtyczkę z kablem prowadzącym od jeszcze większej farelki i zrobiło się dwa razy zimniej. Kurczę, gdzie ta złota polska jesień, gdzie to babie lato...? Czy jeszcze będzie parę dni ciepła? Przecież to w końcu kalendarzowo patrząc jeszcze lato! A tak zacznie się najbardzie dołująca pora roku. Ani to ładna jesień, ani już zima, takie ponure przedzimie. I pomyśleć, że w Nowym Jorku prawie 30 stopni. Tam to były piękne jesienie :)

A w telewizorze non stop jakieś kłopotkopiterowskie kłótnie. Mam wrażenie, że wszystko po to, aby przykryć nieróbstwo rządu. Bo przecież już prawie rok rządów PO, a jakoś niewiele z tego wynikło. Miało żyć sie lepiej i wygodniej, a nasza krucjata z ZUS-em (by dostać książeczke ubezpieczeniowa do lekarza) trwa już półtora miesiąca. Nie dość, że człowiek płaci, to jeszcze pół miasta musi jechać w kolejkę, bo takie są przepisy, że jeśli mała firma, to pracownik musi sobie sam wychodzić tę książeczkę. Jutro jedziemy po odbiór w końcu. Jesli będa jeszcze jakieś problemy, to jutro o tym tutaj napiszę.

Ogladałem też wczoraj program Lisa - pierwszy raz po przyjeździe z USA i pierwszy raz w ogóle. Temat: kastrcaja pedofilów. Oczywiście tendencyjne pytanie w sondzie sms: czy jestes za chemiczna kastracją? Nieważne, że zabrakło wzmianki o tym, że miałaby ona być wykonywana bez zgody pedofila, czyli łącznie z wyrokiem. Nie przeszkodziła też Lisowi opinia psycholog, że chemiczna kastracja to tylko hormony, a wiele zostaje w głowie i potrzebna też jest terapia. Jakoś tego tematu nie pociagnął. Jakiś ogólnie słaby ten program.

Wednesday, September 10, 2008

Eskimos a sprawa polska

Czytam w polskiej prasie relacje z kampanii wyborczej w USA i czasem aż oczom nie wierzę. Kiedy tylko opisują kandydatkę na wiceprezydenta u boku Johna McCaina - Sarę Palin - zawsze wspominają o jej "eskimoskim mężu". Nie wiem, może w ten sposób chcą zwrócić uwagę czytelnika na zdjęcie pana Todda Palina, który jednak nie ma futra na sobie. Gorzej, źe piszą tak amerykańscy korespondenci polskich pism, którym przecież pewne nawyki powinny już wejść - jak to się mówi - w krew. A przecież określenie "eskimos" na rdzennych mieszkańców jest już od dawna uważane za lekko pejoratywne w Północnej Ameryce oraz na Grenlandii. Ale my zawsze jesteśmy krok do tyłu jeśli chodzi o obycie w świecie, a cały czas krok przed resztą świata jeśli chodzi o rasistowskie zapędy. Pamiętam jak podczas Euro 2008 komentujący mecz nie mówili inaczej jak o piłkarzu Gurreiro nie inaczej jak "Brazylijczyk", choć - pomijając tryb uzyskania obywatelstwa - był przecież w tym wypadku Polakiem reprezentującym swoją przybraną ojczyznę. Czy zatem mówiąc o Nelli Rokicie będziemy mówić "niemiecko-rosyjska posłanka na Sejm"?

Monday, September 1, 2008

Po wakacjach...

Czas na powrót do bloga. Wakacje, które dla nas tak właściwie istniały tylko w kalendarzu, bo oboje pracowaliśmy w naszych nowych warszawskich miejscach pracy. Dla nieznających tematu: mieszkamy na Mokotowie, pracujemy i na razie Warszawa nam sprzyja, choć jest cholernie droga. Ale z drugiej strony, gdzie nie jest drogo...

Coś jednak korciło, by pokomentować trochę zjawiska zaobserowwane tu i ówdzie, więc dziś przyszła pora na dwie rzeczy - warszawski bieg i fałszywą troskę o środowisko naturalne. Wczoraj było meganagłaśniane wydarzenie, czyli tzw. Human Race organizowany przez firmę Nike. Dla firmy to oczywiście tzw. win-win situation - nie dość, że ludzie płacili wpisowe, żeby dostać koszulke i pobiec, to jeszcze cała akcja ma dla Nike wymiar reklamowy. Ze strony miasta wygladało to mniej więcej tak: weźmiemy udział w tym przedsięwzięciu, udostępniając ulice miasta dla biegaczy (ok. 1 mln wg organizatorów), będzie to wszystko ładnie wygladało w TV na całym świecie, no bo jakże by mogło Warszawy zabraknąć w tym wydarzeniu. Mniej, albo w ogóle natomiast pomyślano o jakiejś organizacji tego wszystkiego. Mam tu na myśli komunikacje publiczną, zdezorientowanych kierowców autobusów, którym pan na przystanku mówił, jak mają dalej jechać objazdami (najwyraźniej kierowcy nie mają radiowego połaczenia z bazą), centrum miasta kompletnie zakorkowane, gorzej niż w popołudniowych godzinach szczytu. Dystans, który normalnie pokonuję w 5-10 minut, wydłużył sie do godziny. Tkwilismy tak sobie w autobusie, a w miedzyczasie uciekały nam bilety na przedstawienie w Fabryce Trzciny. Moje wrażenie jest takie, że władze miasta pozwoliły na bieg, zupelnie nie przygotowując do tego transportu publicznego w myśl znanej i lubianej w POlsce zasady: jakoś to będzie. No i rzeczywiście, jakoś było. Chwała biegaczom i mieszkańcom zamkniętym w puszkach na kołach, że to przetrwali... W końcu trwało tylko godzinke, ale akurat te godzinkę, którą przeznaczyliśmy na dojazd na Pragę.
Oczywiście w większości innych miast na mapie świata biorących udział w tym wydarzeniu ciężar komunikacji w momencie biegu wzięło na siebie metro. W mieście jednej linii metra nie jest to niestety możliwe...

Czas skupić się na drugiej sprawie - tyle sie trąbi o ochronie środowiska i nawet duże sieci handlowe się do tego przyłączyły... Bullshit! Taki Carrefour z tymi swoimi torbami biodegradowalnymi. Wszyustkich robi w konia. Niby taki pro-eko, bo torby i w ogóle, ale na torbach zarabia 60gr (co jestem w sklepie to ludzie ładują w nie zakupy, czyli koszt nie odstrasza), torby ale jesli chciałbyś oddać butelki po piwie, to zapomnij. Raz - trzeba mieć paragon i to nawet przy wymianie butelek pustych butelek na pełne piwa. A np. na takiej Chełmskiej, choć duża tablica mówi, ile kosztują butelki po piwie (kaucja), to butelek nie przyjmujemy, bo alkoholu nie sprzedajemy. To po kiego ta tablica...? Takich absurdów będę notował więcej.
Szkoda tylko, że te sklepowe sieci spożywcze dobijają takie małe indywidualne sklepiki, a później mają klienta w dupie. Bo i tak nie ma wyjścia i do nich pójdzie. Nawet jeśli w Tesco przyjdzie mu stać 42 minuty w kolejce do jednej czynnej kasy (Tesco przy Agorze).

Ale żeby nie było tak zupełnie be przy tym pierwszym po wakacjach wpisie chciałbym ninijszym pochwalić warszawską ofertę basenową. Te ośrodki są naprawdę super i choć niektóre droższe, niektóre tańsze, warszawskie baseny są porządne i zadbane. Polecam Inflancką - 10 zł za 90 minut. To chyba jakiś chlubny cenowo wyjątek.

Tuesday, July 15, 2008

P.S.

Byłbym zapomniał... Dla wszystkich śledzących z zapartym tchem odyseje naszych 5 paczek wysyłanych Polamerem, śpieszę donieść, że dotarły po dokładnie 2 miesiącach i 8 dniach. Dowiedziałem się o tym dokładnie w ten sam dzień i chwilę potem, jak otrzymałem telefon z informacją o przyjęciu do pracy. To był zdecydowanie dobry dzień, choć nie zmienia ani trochę mojego zdania o firmie Polamer. Sporo się przez nią nadenerwowałem...

Saturday, July 12, 2008

Nareszcie przełom...

... i od 1 sierpnia praca w Warszawie. Szkoda Wrocławia, ale wciąż będziemy o nim pamiętać w perspektywie kolejnych lat. Chyba że zbyt "wsiąkniemy". Rozpoczyna się więc nasz warszawski rozdział, a czeka nas teraz szukanie mieszkanie i poważne przedsięwzięcie logistyczne, jakim jest przewiezienie części rzeczy. Duża pomoc od znajomych w Warszawie, którzy rzucili się autentycznie do pomocy. Jest się więc gdzie zatrzymać na początek i spokojnie poszukać mieszkania. Niniejszym pierwszy etap reemigracji uważam za zamknięty.

Saturday, July 5, 2008

Warszawskie castingi

Witam, po dluzszej niobecnosci. Zycie reeemigranta obfituje jednak w taka kradnaca czas karuzele wydarzen, rzeczy do zalatwienia i obowiazkow, ze musicie mi wybaczyc. Oto ostatnie 10 dni w pigulce.

Wizyta w Warszawie okazala sie nie tylko przyjemna, bo rozmowa minela mi w przyjemnej atmosferze, ale takze przyjmena takze z innego powodu - odwiedzenia znajomych, ktorzy wrocili z USA doPolski ponad pol roku temu. Przenocowalismy u nich, popilismy wina, zjedlismy bigosu i bylo ogolnie mowiac milo. Pojawila sie nawet mozliwosc upieczenia dwoch pieczeni na jednym ogniou, bo nazajutrz niespodziewnaie zaproszono mnie na inna rozmowe. Rankiem jednak wrocilismy do status quo, bo rozmowe odwolano i przelozono na tydzien pozniej. Tak, we wtorek znowu jedziemy do stolicy, ale dobrze sie sklada, bo przy okazji druga rozmowa w WBJ.

Pogoda byla niemilosierna. To znaczy grzalo strasznie. Nie sa to najlepsze okolicznosci przyrody do przechodzenia rozmowy kwalifikacyjnej. Koszula krawat itd... Ale ogolnie Warszawa nie jest taka zla, a przyznam, ze sie troche jej obawialem. Calkiem niezle jest skomunikowana, chociaz bardziej rozwiniete metro by sie przydalo dla szybszego przemieszczania sie. Odwiedzilismy Arkadie (gdzie w jednej z toalet przebralem sie w letnie ciuszki niczym jakis mafioso) i Zlo Te Tarasy, a nazajutrz Zlo Te Tarasy. Amerykanskie malle sie chowaja. Przynajmniej te nowojorskie. I mowie to absolutnie powaznie.

Kasia doszla do wniosku, ze nie bedzie miala problemu ze znalezieniem pracy gdziekolwiek sie znajdziemy. Tak naprawde jej pozycja - poniewaz dzieci przybylo w ostatnich latach - jest bardzo czesta oferta wsrod ogloszen. Wiec bedzie dobrze...

Bede sie powtarzal, ale minal juz ponad miesiac od powrotu i ten brak wlasnego miejsca zaczyna doskwierac coraz bardziej. Nie zeby sie zle pomieszkiwalo u jednych czy drugich rodzicow, ale juz chcialoby sie miec jakis wlasny kat. A tak to w tym rozkroku coraz trudniej dojsc mi do porzadku, bo czesc rzeczy tu czesc rzeczy tam... Mam nadzieje, ze ta tulaczka dobiega juz konca. Bedzie Warszawa badz Krakow, wszystko na to wyglada, bo Wroclaw okazal sie zawodowo nieprzyjazny, choc na zawsze go jeszcze nie skreslamy i pewnie tam wrocimy.

No i najlepsze zachowalem na koniec - choc nie mamy jeszcze wlasnych czterech scian, mamy wlasne cztery kolka. Wiec od biedy jest i wlasciwie wlasny kat, bo dach tez ma (odsuwany!). Oto on:

Z innych rzeczy: zalozenie kont (bo przeciez w koncu mamy dowody) i zalatwienie formalnosci zwiazanych z samochodem to byl pryszcz. Urzednicy (ci mlodzi) sa mili i usmiechnieci. Wszystko przebieglo gladko, a juz mnie przerazilo to zapisywanie sie w kolejke do rejestracji samochodu. Na szczescie byla jakas dziura na koncu listy i mozna bylo przyjsc ze starymi tablicami tego samego dnia. No i mamy pierwsze wlasne wspolne auto.

No i na koniec przydalyby sie dwa slowa o Polamerze. Otoz kontener doplynal akurat w dniu, kiedy bylismy w Warszawie (dodzwonilem sie podczas wizyty w centrum Zlo Te Tarasy), ale do dzis (a minely kolejne 3 dni) ich nie ma.

Wednesday, June 25, 2008

2 słowa o Polamerze

Mówię Wam przyszli reemigranci i repatrianci omijajcie tę firmę szerokim łukiem. Przez tydzień sytuacja się nie zmieniła i kontener wciąż tkwi w Bremerhaven. Najgorsze jednak, że nie widzą dlaczego i kiedy ta sytuacja może ulec zmianie. A z Poloneza dziś dostaliśmy kolejną paczuszkę. (Kilka postów niżej jest zdjęcie pudeł na dowód, że nie ściemniam). Więc zdecydowanie polecam tę firmę. Z innych nie korzystałem. Co mnie podkusiło z tym Polamerem raz...?

"Polamer!"
"Co?"
"Ty wiesz co"

Kolega mnie pocieszył, że są firmy,które nie opłacają kontenerów i armator zatrzymuje je w porcie do czasu uregulowania należności. Mam nadzieję, że to nie dotyczy naszych majtek, gumiaków i co my tam jeszcze wysłaliśmy...

Extreme commuters

Tak nazywała się pewna rubryka w darmowym dzienniku "AM NY", w której opisywano ludzi dojeżdżających do pracy godziny i setki mil. Nadawalibyśmy się...

Tak my się czujemy teraz, wstawając wczesnymi rankami. Najpierw był kurs na Kraków - pobudka o 2:40 na pociąg z Opola. Teraz kurs na przedszkole na Bielanach - pobudka o 5:27, by dojechać autem na pociąg do Wrocławia, skąd autobus w stronę Bielan (czyli właściwie w stronę punktu wyjścia), a będzie jeszcze kurs na Warszawę - autobus o 5:40, więc pobudka pewnie przed piątą z Opola. (Przy okazji mijaliśmy zacny kompleks basenów we Wrocławiu, aż by się wskoczyło...).

A teraz chciałbym wrócić do przedszkola, w którym była na próbę Kasia. Jak to mi opisywała - jeden wielki bałagan. Aż się nie chce wierzyć, że międzynarodowi rodzice bulą po 700 złotych polskich. Brak jakiegokolwiek programu zajęć, porządku, zabawek brak, międzynarodowe dzieci biegają gdzie chcą i jak chcą, a do tego na kilkadziesiąt dzieci niewystarczająca ilość opiekunek-wychowawczyń (a do tego Kasia jak się okazało miała jedyna studia pedagogiczne, nawet niekierunkowe) tak więc starsze biją młodsze, a w chwili nieuwagi pań (o co łatwo w takim tłumku rozbrykanym) gremialnie wychodzą przez duże okno na parterze na ulicę. W takich warunkach trudno zapanować nad wszystkimi, biorą pod uwagę brak zapewnienia podstawowych wymogów bezpieczeństwa. A jak coś się stanie, to kto będzie odpowiadał? Wychowawczyni. A jeszcze szefowa mówi o zwiększeniu grupy dzieci... Czy ktokolwiek kontroluje te placówki?
Mam wrażenie, że naciąga się tych zagranicznych ile wlezie, a nauczycielkom płaci licho - okazało się, że jednak 1200 zł. Dziękujemy. W poniedziałek - Warszawa, choć wciąż mi szkoda tego Wrocławia... No ale nic nie jest na zawsze i może się wróci...

Fauna okolic Wzgórz Strzelińsko-Niemczańskich

Muszę przyznać, że tyle dzikiej zwierzyny, co podczas ostatnich dni to ja w swoim życiu nie wiedziałem. I nie liczę tutaj tej rozjechanej na drogach...

Bażanty, zające, sarny, jelenie, lisy nawet, o jaszczurkach i zaskrońcach nie wspominając. A wszystko to za sprawą naszych wypadów rowerowych po polach i lasach oraz spacerów. Jeden bażant był spory, rzekłbym dorodny, to bażancisko wręcz było. I uciekał przed nami po ścieżynce odważny grubas zamiast od razu się schować w krzaczory. A jeden z lisów był takich rozmiarów, że z odległości ok. 150 metrów było go widać bardzo wyraźnie. Szliśmy pod wiatr, więc długo nas nie mógł wyczuć, zwęszyć znaczy się. Uciekł w pole po dłuższej chwili... Nie udało mi się jednak żadnego z okazów nowoleskiej fauny sfotografować, bo tak szybko uciekają. Udało mi się za to złapać to:

Ciekawych okazów flory też nie brakuje. Była też więc niezapomniana plantacja marihuany koło Henrykowa, ale tym razem aparatu nie miałem. Obiecuję tam wrócić. No i szabrowany słodki groszek na "bezpańskim polu", ale o tym sza.

A z tego wszystkiego to za sprawą tych Kasi hard-corowych tras to już nawet tylne koło lekko skrzywiłem. Nie żeby "ósemka", ale mnie lekko denerwuje...

No i nareszcie spadł deszcz. I dobrze, bo bardzo sucho było. A na początku nawałnica dawała nieźle... Aż nic nie było widać przez okna. Tak zacinało i wiało...

3 zażalenia

Wszędzie każą sobie płacić za kibelki - i to nie byle co, bo 2 zł czyli nieprzykładając 1 dolara. To co mam pod ścianę nasikać restauracji?

Jedyny ratunek w galeriach handlowych, które i tutaj nazywa się już "mallami". Tam co prawda 50 gr, ale opłata dobrowolna, a wysokość sugerowana. Zupełnie za darmo i bez wywierania presji na oddającego mocz jest np. w centrum handlowym na Bielanach.

Nikt nic nie wie... Rozumiem, że można być przyjezdnym i nie wiedzieć jak pokierować kogoś pytającego o autobus czy drogę, ale byliśmy w hotelowej recepcji, bo gdzie jak gdzie, ale tu powinni znać okolicę. Okazało się, że nie wiedzieli, gdzie jest poszukiwana przez nas ulica. Znaleźliśmy ją sami. Była oddalona o jakieś 200 m od rzeczonego hotelu. No może trzeba wytłumaczyć urocze, choć niezbyt rozgarnięte panie, że to rozbudowujące się Bielany (czyli jak mówię - Pierdziszewo, bo od centrum to ho ho, to już nawet nie jest Wrocław, choć chałupy mają niezłe) i bardzo podobne nazwy ulic o skojarzeniach florystycznych. Nie ma to jak starzy wyjadacze przystankowi, którzy wiedzą gdzie i jak dojechać oraz gdzie i jak wysiąść..

Trzeciej skargi zapomniałem nagle, ale jak sobie przypomnę to do niej wrócę

Aha, to jednak nie to, że sobie przypomniałm, ale czy pisałem już o rowerzystach? Bardzo ich dużo we Wrocławiu (sam bym pewnie korzystał z tego środka transportu), więc z braku wyznaczonych ścieżek manewrują po chodnikach między przestraszonymi przechodniami, bo na jezdni nikt ich nie poważa.

Bez gogli

Spadły mi z oczu różowe gogle, a raczej okulary. Z pracy w Google nici.

To znaczy kiedy zacząłem się już trochę na nią napalać ponieważ rekrutacja była dość zaawansowana, no i do tego Wrocław, a wszystko to pomimo tego, iż zupełnie nie pasuje do tego, co do tej pory robiłem, wtedy przysłano mi maila o treści "na razie dziękujemy, ale zachowany pana dane". Trochę szkoda, nie ukrywam, bo zawsze to praca i do tego we Wrocławiu, ale z drugiej strony nadzorowanie internetowych ogłszeń po niemiecku to jednak "trochę odbiega od moich umiejęności i zainteresowań".

Niewykluczone, że po pewnym czasie zacząłbym się męczyć, no ale nigdy się tego nie dowiem. Brutto oferowali 3750, więc był się o co starać. Przeszedłem w sumie 3 wywiady telefoniczne i bardzo dobrze zaliczyłem test językowy z niemieckiego, ale widocznie i oni zorientowali się, że stanowisko do mnie, a ja do stanowiska nie pasujemy.

Aż zaczynam żałować, że tak łatwo wypuściłem ten TVP Wrocław... A tu jeszcze w parku handlowym na Bielanach (tak to się nazywa) spotykam tę kobietę, która mnie "wprowadzała"... Wszystkie media wrocławskie zapchane - tzn. dwie gazety i trzy rozgłośnie radiowe. Biur prasowych niewiele, a te co są także nikogo nie potrzebują. W jednej z takich firm (duży koncern chemiczny, m.n. farby z kameleonem) rekrutuje, jak sie okazało, moja koleżanka z liceum. Przy okazji odkryłem, że we Wrocławiu mieści się (i rekrutuje!!!) wydawnictwo emitujące na rynek pismo "Twój Weekend" i "Przez Dziurkę od Klucza" tudzież inne pisemka, dla których potrzebują redaktorów. Chyba do wymyślania jakichś erotycznych historyjek, bo chyba nie do wywiadów z tymi panienkami ze zdjęć ...

Teraz kurs na Warszawę. W poniedziałek rozmowa w redakcji wydawanego po angielsku tygodnika Warsaw Business Journal. Przypomina mi się co mówił mój kolega Marek - jak praca w Polsce i do tego w mediach to tylko w Warszawie. Reszta ciężka i poobsadzana. No i kurczę trzeba będzie się w tej Warszawie wypróbować - wszystko na to wskazuje.

Za to z Kasią zupełie inna historia. Ja tutaj czekam sobie na nią, popijając herbatkę i podjadają kanapkę na drugie śniadanie, a ona już się sprawdza jako przedszkolanka (przepraszam: nauczyciel wychowania przedszkolnego) w przedszkolu międzynarodowym na Bielanach. Wypiździewo, że hej i na dłuższą metę bez auta/mieszkania we Wrocławiu nie pociągniemy. Ale jeśli jej się spodoba i zapłacą jej 1650 to jednak beze mnie pracującego nic nie wynajmiemy i kółko się zamyka.

Lipa. Chyba byłem zbyt optymistycznie nastawiony do tego wszystkiego. Myślałem, że będzie o niebo łatwiej. Nie sądziłem, że aż tak mocno to będę przeżywał. Kasia mnie pociesza na każdym kroku, ona to jednak ma w sobie optymizm. Nie ma co... A ja się na niej wyżywam tymi swoimi marudzeniami...

Teoretycznie możemy się jeszcze tak "bujać" do końca wakacji, bo mamy oszczęności, ale ileż można? Poza tym chciałoby się już mieć jakiś swój kącik, ale żeby go mieć, oboje musimy zarabiać. Albo przynajmniej jedno z nas nieźle. Koniec kropka.

No ale dość już użalania się nad sobą. W końcu to jest najłatwiejsze... Może do końca tygodnia coś się jeszcze dla mnie pojawi we Wrocławiu...

Friday, June 20, 2008

Co z tym Polamerem?

I kiedy już po kolejnej nieudanej próbie kręcenia do warszawskiego biura Polameru miałem już zabierać się za pisanie maili w stylu "co jest %$@#%$?" po tzw. próbie ostatniej szansy odezwał się ludzki głos.

Mimo że mija właśnie 7 tygodni od wysłanie paczek, kontener tkwi w Bremerhaven i najwcześniej będzie w Polsce w przyszłym tygodniu, co nie znaczy, że właśnie wtedy do nas dotrze.

Wrocław opanowali rowerzyści. Nie jest to co prawda jeszcze Amsterdam czy Kopenhaga, ale widać, że jednoślad to bardzo popularny środek lokomocji, bo najtańszy. Wiele zapiętych rowerów rzuca się w oczy niemal na każdym kroku w centrum. Niestety nie ma tu ścieżek rowerowych, a więc rowerzyści manewrują po chodnikach między przeraźonymi przechodniami.

Nie wiedziałem, że aż tak bardzo będzie mi przeszkadzało, kiedy ktoś pali obok mnie w knajpie czy restauracji, nawet na świeżym powietrzu pod parasolkami. Mam tak chyba po "smoking-free" lokalach nowojorskich. Czuje się dyskryminowany i moja toleranacja dla trujących mnie palaczy z sąsiedniego stolika wynosi 0 (słownie: zero)...
Przypominam sobie też, że raz nieopatrznie wsiedliśmy do wagonu dla palących. Kiedy pytaliśmy, że są wolne miejsca pewien pan nam uświadomił nasz błąd ("państwo palą?"). W następnym przedziale już sami zapytaliśmy tam siedzących, po czym pani demostracyjnie położyła z hukiem paczke fajek na półeczce pod oknem. "Ja" - odparowała. Poszliśmy do innego wagonu... A nawet w tych dla niepalących i tak kopcą w przejściach...

Wczoraj po raz pierwszy po niemal 3 latach jechaliśmy, znaczy prowadziliśmy samochód (ja w jedną stronę, Kasia z powrotem). Tego się jednak nie zapomina... Działaliśmy na zasadzie commutingu - dojazd do stacji, po czym pociągiem do Wrocławia. Kasia miała swoją rozmowę, a ja kolejny wywiad przez telefon z Google (za każdym razem inna osoba, ale za każdym razem pytają o to samo przez 45 minut). Zobaczymy co z tego wyjdzie...W każdym razie tak się przyzwyczailiśmy do posiadania własnego kąta, że bardzo teraz tego brakuje podczas tego przejściowego okresu, który mam nadzieję skończy się jak najszybciej.

Wednesday, June 18, 2008

Japonkoklapki

Dzisiejsze wywody postanowiłem zakończyć konstatacją, że polscy mężczyżni nie chodzą w klapkach typu japonki zwane również flip-flopsami.

Ja się w nich zadurzyłem 2 lata temu, kiedy w upalnym i wilgotnym Nowym Jorku przechodziłem w nich całe lato, później (już oczywista w innych) kolejne i teraz kupiłem do Polski dwie nowe pary (choć jak sie okazało na miejscu, jest tu trochę chłodniej). Tymczasem japonki widziałem na stopach tylko jednego chłopaka we Wrocławiu jak na razie. Mężczyźni widać wstydzą się swoich stóp pokazywać albo uważają to za niemęskie i w największy upał założą raczej do krótkich spodenek białe skarpetki i adidaski. Tu muszę przyznać, że parę ładnych lat temu też trudno było mi się oswoić z myślą chodzenia w sandałach, co dopiero w klapkach, ale wygoda przede wszystkim, więc przeżyłem...

I na koniec zagadka: która para stóp należy do niżej podpisanego. Podpórka: nie maluję paznokci, a tym razem ze względu na jazdę rowerem założyłem tzw. sandałery :)
I tak wiedziałem, że zdradzi mnie owłosionie na nogach...

Good staw

Właśnie się zorientowałem, że pora trochę polansować najnowszy nabytek naszej podstawowej jednostki społecznej - Kasi rower, który jeszcze nie został zaszczycony zdjęciem. Spieszę to nadrobić...


Odwiedziliśmy tak zwane stawy w Białym Kościele (widać nawet białą wieżę kościoła w miejscowości Biały Kościół). Jeszcze jakby przed sezonem wakacyjnym, więc niewiele tu się działo.

Za to jacyś dwaj chłopcy wykładali brodzik kafelkami. Brodzik znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie wody i po wykafelkowaniu będzie tak jak auto - Brodzik Edition. W poldku nieopodal siedział jakiś gruby majster i co chwilę wychodził z auta, zaciągając się fają, pouczać chłopców.

Cyklistów ciag dalszy

W związku z obietnicą daną wcześniej, że na kolejną przejażdżkę zabiorę już aparat, tym razem zdjęć napstrykałem aż nadto i mam nadzieję, że publikując je tutaj w Waszych oczach się zrehabilituję. Choć aż tak dużo znowu ich nie będzie, ale mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż zdjęcia można powiększać, klikając w nie.

Choć nasze tyłki nie przestały boleć (wszak nie jeździliśmy z rok), na miejscu usiedzieć jednak nie mogliśmy. Nie wiem czy oddam wrażenia z naszego pierwszego wypadu (którego graficznie nie zilustrowałem, a który przez swoje widoki z dróg polnych i pagórków oraz wzgórków zaparł aż dech w moich piersiach), ale było - jak to powiedział Polonus z "Kochaj albo rzuć" - tyż piknie. Tutaj mała dygresja na temat irytującego mnie braku umiejętności szybkiego przestawienia się ze starej ibookowskiej klawiatury na pecetowską (albo macbookowską), gdzie ż jest zamienione miejscami z ź. Ale też polskie znaki aktywuje się altem z drugiej strony, czego jeszcze nie potrafię na pamięć opanować. Tyle w kwestii przesiadania się z klawiatury na klawiaturę...


Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica? Ona mu z kosza daje maliny, a on nadstawia lica...



Nie patrzę w obiektyw, bo mnie właśnie jakaś komarzyca dziabła. Było trochę wertepów i błota, ale tam gdzie mieliśmy zajechać tam zajechaliśmy. Odwiedziliśmy przy okazji miejsca, w których byliśmy jeszcze "za panienki i kawalera" - jakiś punkt wodny lokalny o nazwie, której genezy nie da się ustalić, Szamotka. I kamionkę wśród lasów - pozostałość po kamieniołomach. Oczywiście Kasia nie doceniła traw, które w ciągu trzech lat mogą zarosnąć polne drogi, więc powrót z haszczy i prowadzenie roweru było wliczone z ryzyko jechania skrótem. Grunt, że między tymi trawskami wciąż nie kichałem. A to zdjęcie zostało zrobione wtedy, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wjechaliśmy w ślepą drogę, choć haszcze były już wokół nas po pachy.




Jestem pozytywnie zaskoczony serwisem Plusa, którego telefony nabyliśmy. Nawet w szczerym polu czy w lesie mam pełny zasięg. Poprawiło się znacznie, bo pamiętam, że parę lat temu z Plusem musiałem biegać na wzniesienie na sadzie, żeby złapać tzw. pole. Nawiasem mówiąc (czyli BTW, jak to piszą, by the way) wrćoiliśmy z dzielnicy zamieszkanej przez latynosów, a w salonie z telefonami zaproponowano nam promocję o nazwie... latynoska.

A żeby nikt się na mnie nie oburzył za tę przeróbkę Świtezianki to pójdzie teraz fragment w oryginale. (BTW woda, którą piliśmy na tej przejażdżce tak się właśnie nazywała).

Jakiż to chłopiec piękny i młody?

Jaka to obok dziewica?

Brzegami sinej Świtezi wody

Idą przy świetle księżyca.



Ona mu z kosza daje maliny,

A on jej kwiatki do wianka;

Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,

Pewnie to jego kochanka.

A na koniec prawdziwy hicior... To zdjęcie wykonałem już w drodze powrotnej - specjalnie się wracałem.

Tuesday, June 17, 2008

Job hunting & mountain biking

Dziś Kasia odebrała rower więc mogliśmy się wspólnie udać na rowerową wycieczkę wzgórkami i pagórkami. Naprawdę nie sądziłem, że pozwoli mi się to tak bardzo zrelaksować i zapomnieć o tym całym zamieszaniu związanym z szukaniem pracy. Ostatnio tak luźno czułem się wskakując do wody na basenie.

Przy okazji dałem podręcznikowo ciała, bo na przejażdżkę nie zabrałem aparatu. Stąd też brak ilustracji do niniejszego wpisu. Ale obiecuję się poprawić podczas jutrzejszej wyprawy (jeśli ból tyłka przejdzie).

Tabletki i krople do nosa przepisane mi przez panią alergolog zadziałały na piątkę, co mnie bardzo cieszy, bo wygląda na to, że na razie pylenie nie będzie dawało mi się we znaki. Wszystko podczas wycieczki przez łąki i lasy pięknie pachniało i wyglądało (nie to co w plastikowym Central Parku). Zahaczyliśmy jak kiedyś o Henryków, gdzie jest klasztor i tablica ze słynnym pierwszym ponoć po polsku wypowiedzianym zdaniem.

Aktualnie przechodzę przez sito rekrutacyjne Google. Jeśli ktoś jest zainteresowany, służę opowieściami.

I jedno wyjaśnienie - ponieważ kilka wpisów niżej wyrażam się pozytywnie o PKP a następnie je zjeżdżam. Otóż znacznie poprawiły się krótkodystansowe przewozy regionalne. Natomiast długodystansowe pośpiechy to wciąż syf.

Za kilka dni powinien się skończyć tryb zbierania aplikacji u kilku firm, do których się zgłaszałem. Niestety większość z nich jest w Warszawie, a tę chciałbym potraktować jako ostateczność, bo chętnie pomieszkalibyśmy we Wrocławiu. Nie po to się wraca, żeby znowu się odizolować od rodziny i znajomych. Niestety Wrocław nie jest silnym ośrodkiem medialnym, więc jest jak jest. W TVP Wrocław zaproponowali mi współpracę za 100 zł od materiału. Dziękuję. Nie chcę wracać do swoich dziennikarskich początków i być znowu na najniższym szczebelku. To już wolę nauczyć się czegoś nowego... W Krakowie wbrew naszym domysłom (a było to żydowskie muzeum na Kazimierzu) nie sprawdzali czy jestem obrzezany.

Oglądanie telewizji pomaga mi tylko utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze robimy nie chcąc posiadać telewizora. Na ekranie widziałem dziś komisję ds. przycisków (o co chodzi? - jestem chyba w większości nieświadomych Polaków) i zapowiedź listu pasterskiego biskupów do wiernych przed igrzyskami w Pekinie (naprawdę). Więc bez telewizora nic nie tracisz a zyskujesz czas i życie, którego nie należy tracić na oglądanie jakichś politycznych dyrdymałów z Warszawy.

Monday, June 16, 2008

Gorzkie żale

Chciałbym chwileczkę popastwić się w tym miejscu nad dwiema firmami - Polamer to mniej pewnie znana w Polsce, ale bliska ludziom, którzy z USA do PL wysyłają paczki bądź też zrobili z tego wysyłania biznes. Druga firma to PKP... Więcej tłumaczyć nie trza...

No więc co nas podkusiło, by za porednictwem wspomnianego Polameru wysłać na raz 5 paczek do Polski 1 maja. Było bliżej naszego miejsca zamieszkania. No więc choć minęło już 6 tygodni paczek ani sladu. Ja rozumiem, że mogą sobie gdzies tam dryfowac, ale problem jest innego typu - do siedziby firmy Polamer w Warszawie dodzwonic sie nie sposob. Caly czas zajete, a po 16 juz tam nikogo nie ma. (Ostatnio sluchawke podniosl "konserwator"). Nie pozostaje nam nic innego jak nadal czekac, tylko ze przesylki wysylane indywidualnie przez inna firme przychodza regularnie. Oto dowód:



O PKP powiem krotko, bo poki nie mamy wlasnego samochodu (choc to się zmieni, gdyż własnie odebrałem prawo jazdy - nasz pierwszy nowy polski dokument tożsamosci) jestesmy skazani na podróże pociągami. Więc wiele już zostało napisane o tym przewoźniku. Ja tylko chciałbym przyznać internetową nagrodę dla pomysłodawcy-projektanta ubikacji w wagonach. Nie wiem kto wpadł na tak cudowny pomysł, by muszlę umiescić dosłownie w drzwiach. Tym samym wchodząc, należy ogromnym krokiem obejsć nad albo wokół tejże muszli, której zawartosć później spuszcza się na tory...

Sunday, June 15, 2008

Drugi tydzień ojczyźniany

Tak tak, to już drugi tydzień w Polsce minął, a zaczyna się trzeci. Trochę się opusciłem z regularnocią wpisów, ale jest duże urwanie głowy z rzeczami różnymi.

Przede wszystkim to zdjęcie powinno znależć się kilka postów niżej, ale dopiero teraz się do niego dogrzebałem. I tak pasuje jak ulał.

To, co mówili znajomi, to prawda. W Polsce jest bardzo drogo. Tę drożyznę zwłaszcza odczuwa się w takich sytuacjach jak nasza obecna - kiedy nie posiadamy żadnego żródła dochodu. Tak więc na razie pieniądze uciekają, ale dzięki rodzicom nie płacimy przynajmniej za spanie i jedzenie.

Jestem bardzo rozczarowany Opolem, które to miasto przeżywa cos w rodzaju smierci klinicznej. Akurat jestesmy tutaj w okresie festiwalowym - niesamowita okazja, żeby zarobić na turystach i warszawskich wazniakach, którzy się lansują z jak najbardziej widocznymi identyfikatorami TVP. Tymczasem sklepy jak zwykle czynne tylko do 14 w sobotę, a później wszystko pozamykane na głucho. Nic się nie dzieje, a nierzadko te same twarze zobaczysz 5 razy dziennie na ulicy w różnych miejscach. Przy czym ogólnie więcej jest kobiet niż mężczyzn...

W ogóle ten festiwal to chyba ratunek dla tego miasta. Dzięki niemu w ogóle Polska może się jeszcze cokolwiek dowiedzieć o Opolu, przynajmniej jaka pogoda... Ubawiła mnie akcja z darmowym koncertem off Opole. Nawet nie zdążyłem pójsc dobrze się temuprzyjrzeć, a scenę zwinęli przed wlasciwym festiwalem. Wiedzialem po latach ubieglych, że tego nie kręcą, by puszczać na żywo, ale aż takiej mistyfikacji się nie spodziewałem.

Dwie pozytywne cechy Polaków zanotowane ostatnio przez moją żonę: w tramwaju wszyscy cio dokladnie wytlumacza trase, w Nowym Jorku w metrze najczęsciej chowają się za gazetą, uciekają w izolację sluchawek na uszach, albo udają sen. Osoba zapytana o trasę, choć jeżdzi nią od lat, odpowie najchętniej moja ulubiona "nie-odpowiedź": "I'm not really sure". Nie byla to regula, ale czesto sie zdarzalo. Druga sprawa to pomocne panie w aptekach, które nie wciskają byle czego, byle klient zaplacil. Doradzą cos tanszego i jak sie okazuje dzialajacego tak samo.

Wciąż czekamy na wymarzoną posadę. Wyjazd do TVP Wroclaw pomógl mi się tylko przekonać, że placą marnie. Na pewno nie pozwoliloby nam sie to utrzymac. Wyjazd do Krakowa tez pomogl mi sie utwierdzic w przekonaniu, ze to nie dla mnie. Ale trzeba bylo spróbować. No nic, czekamy dalej. Choć powoli zaczynam być tą przejsciową sytuacją mocno zmęczony...


Na paczki z Polamera czekamy już 1,5 miesiąca. Odradzam...

Przepraszam za drobne literówki, ale co na tej klawiaturze szwankują ł i s z kreską.

Friday, June 6, 2008

Pierwszy tydzień w ojczyżnie

OTC - czyli leki bez recepty - over the counter - okazuje się, że to pojęcie jest nie tylko znane w Polsce, ale wręcz używane w aptekach. Wzięło się pewnie od zachodnich koncernów farmaceutycznych, a wiele aptek sprzedaje leki OTC taniej w pewne dni i o określonych porach, informując o tym na widocznych tabliczkach właśnie używając określenia OTC. Źargon hurtowników i marketingowców wkradł się w zwykłe polskie życie...

Randka z PKP okazała się zaskakująco miła. Nowe pociągi kolei regionalnych, dość szybkie i bez stukania połączenie pośpiechem z Opola do Wrocławia po wyremontowanych torach. I tylko ten koszt - ok. 50 zł dla dwóch osób w jedną stronę. Ach niech już będzie to prawko, źeby móc kupić samochód...

Mityczne narzekanie Polaków i zrzedłe miny to rzeczywiście mit. Ludzie wydają się zadowoleni z życia.

I na koniec prawdziwy hit - nigdy nie oglądałem tego programu, ale okazało się, że ruda dziewczyna o imieniu Natalia, która odpadła z polskiej edycji show "You Can Dance" kupowała od nas łóżko w Nowym Jorku!!! Kiedy zobaczyłem jej twarz w spotach reklamowych, od razu sobie przypomniałem, że pani, która prosiła o nasz numer coś wspominała o jej tańczeniu w telewizji. Ale numer!!! Choć w sumie dziewczyna postąpiła sprytnie, zamiast czekać na finał programu, w której główną nagrodą jest stypendium w szkole tańca na Broadwayu, pewnie sama pojechała szukać na tymże Broadway szczęścia.

Na razie za NYC nie tęsknimy. Upewniają nas w tym dwie wiadomości - dziś było (według pogody na TVP) 37 stopni C, w co jestem w stanie uwierzyć (w samą porę się ewakuowaliśmy), a po budynkach wspinają się świry (słynny francuski śmiałek wlazł na budynek Timesa).

No i zalecieliśmy...

Piszę po kilku dniach od powrotu na ziemię ojczystą. Dopiero teraz znalazłem chwileczkę wolnego czasu. Nie żeby mnie ojczyźniana rzeczywistośuć zdjęła z nóg... Wcale nie... Całkiem nieźle. Ponieważ nie mamy jeszcze tutaj zorganizowanego życia, "bujamy się między jednymi a drugimi rodzicami, cieszą się coś jakby wakacjami, których nie mieliśmy od dawna... Sprawy biurokratyczne załatwiliśy zaskakująco szybko. Teraz trzeba poczekać miesiąc na dowód, tylko tydzień na prawko, choć z prawkiem a bez dowodu jeździć podobno nie mogę, a może z paszporetm zaryzykuje i z kwitem od wniosku złożonego na dowód...? Okazało się, że osobnych badań wzroku musić nie robię, bo wszystko załatwiłem u jednego lekarza, zaoszczędziwszy przy tym 55 zł ("dam panu na 10 lat, teraz te prawa jazdy takie kosztowne"). Prawko jazdy mogę odebrać nawet z paszportem.
Tak czy inaczej, jest pogoda pięna, a u mnie po 3 latach spokoju występują objawy nawrotu alergii. Wciąż optymistyczni. Wysyłanie listów motywacyjnych i cv odchodzi maszynowo. Są już pierwsze efekty.

Kasia: Ja do Nowego Jorku już nie wracam. Pieniądze uciekają, brak na razie dopływu gotówki. Na szczęście wydatki poniesione i tak były zaplanowane (wymiana dokumentów, telefony), zaś dzięki gościnności jednych i drugich rodziców nic nas więcej przynajmniej na razie obchodzić nie musi. Do pieniędzy zgromadzonych na koncie mbanku nie mam dostępu, gdyż karta się rozmagnetyzowała chyba i czekam 2 tygodnie na następną. Jak tylko będziemy mieli dowody, zakładamy konto w innym banku dodatkowo. Na razie czekamy...

Thursday, May 29, 2008

Richtung Breslau

Dziś rano to już naprawdę zrobiło się pusto. Musieliśmy się umówić z kobietą chętną na stół, krzesła i coffee-table, a że mogła zabrać je wczesnym rankiem (była punktualnie o 7), bo jeszcze w czwartek żegnamy się ze znajomymi, zostało w czterech ścianach prawie samo echo, tłumione jedynie przez walichy.
To już naprawdę koniec. A kolejnych wpisów będę już dokonywał w Polsce jak tylko dojdę do siebie. Na pożegnanie okolicznościowy kawałek muzyczny:

Wednesday, May 28, 2008

Na początek starcie z biurokracją

Po powrocie czeka nas wymiana dokumentów zwanych kartami identyfikacyjnymi, a w ojczyźnie dowodem osobistym, ale również i dokumentu potwierdzającego uprawnienia do kierowania pojazdami mechanicznymi kat. B, zwanym w skrocie prawem jazdy. Mam nadzieję, że petenci w kolejce do okienka, w którym łaskawa pani przyjmowała wnioski i pieniądze za wymagany prawnie dokument (!) już się nieco wykruszyli od marca, więc pójdzie to sprawnie. Nareszcie dokument identyfikacyjny będzie można włożyć do kieszeni albo portfela, czego nie można było dokonać z książeczką, której nawet nie dało się czytać.
To samo z prawem jazdy, choć miałem już unijne z gwiazdkami, okres ważności minąl. A na obczyźnie własnego samochodu nie posiadałem. Dzięki pomocy czynników rodzinnych zostałem z góry umówiony do lekarza okulisty, który sprawdzi, czy przez moją skandalicznie dużą wadę wzroku nie zdarzy mi się nie zauważyć znaku o rozmiarach pół metra na pół metra i przegapić billboard o rozmiarach 5 na 10. Nie ma chyba większej fikcji niż badanie kierowców. Za banknot z profilem króla, co to zastał ojczyznę drewnianą, a zostawił zmienioną, otrzymam kwit, z którym udam się następnie do kolejnego lekarza, który za podobną kwotę stwierdzi, że potrafię podnieśc nogę i dotknąć palcem nosa.
Ja rozumiem, że interes musi się kręcić, ale ja pośród tej lekarsko-urzędniczej machiny czuję się dyskryminowany. Swojego czasu miałem nawet napisać do pana doktora, który nadzoruje, czy państwo nie robi w wała swoich mieszkańców. Bo prawo jazdy dla osoby z wadą wzroku wydawane jest na 5 lat. Jestem ostatnią osobą, która twierdziłaby, że takie badania nie są konieczne w trosce o bezpieczeństwo na ojczyźnianych dziurawych szosach. Dlaczego jednak ja co 5 lat muszę płacić 2 razy po kilkadziesiąt peelenów, choć stan mojego wzroku nie dyskwalifikuje moich uprawnień do jazdy, nie licząc pieniędzy za wydanie dokumentu, który przynajmniej w takich wypadkach powinien być wydawany za darmo, albo przynajmniej taniej. Reasumując, co 5 lat muszę wydawać blisko 200 PLN na praawo jazdy, choć drugi obywatel ma je bezterminowo. Gdzie tu sprawiedliwość. Chyba napiszę do Kochanowskiego...
---
Chcieliśmy kupić sobie wypasionego suv-a lexusa albo stretch hummera, żeby w wielkim stylu pobujać się po ojczyźnianych kocich łbach, ale kiedy usłyszałem, że we Wrocławiu ukradli Bentleya wypożyczonego z berlińskiego salonu przez jeden z magazynów auto-moto do sesji foto, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Dla niepoznaki i by nie raziło w oczy kupimy coś niepozornego, kilkuletniego i ekonomicznego.

Ach, gdyby nawet piec zabrali...

We wtorek czułem się jak ofiara tzw. blackout shopping. Nasz dobytek został wręcz rozszabrowany, a od klientów nie mogłem się opędzić. Poszło wszystko. I rzeczywiście ostatnią noc musieliśmy spędzić na materacu (dmuchanym) przy świeczkach i oknie, co było nawet nowym, przyjemnym doświadczeniem. A po wczorajszych deszczach wilgotność była niemożebna, więc przez chwilę pożałowałem, że pozbyliśmy się klimy. Na szczęście już dziś chłodniej. Dziś już też wiem, że muszę dłużej pompować materac.
---
Wróżba z ciasteczka w chińskim jedzeniu, którą znalazłem:
"Don't worry! You will have all what you need in life". Czy to nie jest piękne?

(Tytuł niniejszego posta pochodzi od tytułu wiersza Mirona Białoszewskiego "Moja niewyczerpana oda do radości")

Tuesday, May 27, 2008

Recesja po amerykańsku

Próba kupenia kawałka pizzy w okolicach Herald Square. 2,75$. Kasia chce tę końcówkę zapłacić tzw. klepakami. Nie udaje się jednak uzbierać całej końcówki, więc prosi o rozmienienie tzw. penniesów na coś grubszego. Pan od pizzy odmawia. Wyjaśnienie: "We don't use them. You can throw them on the street". A podobnoż tu recesja... Za pizze zapłaciliśmy banknotami. Na ladzie stał słoik na tzw. tipy. Już miałem powiedzieć Kasi, żeby wrzuciła tam te klepaki, ale skoro "we don't use them" to figa.

Monday, May 26, 2008

Dłuuugi weekend

I my też mieliśmy tu dłuższy weekend, podczas którego chcieliśmy w końcu "zaliczyć" to, na co nie było czasu ani ochoty przez 4 lata, czyli Statuę Wolności i Ellis Island. Jako imigrani powinniści wzorcowo pojechać tam na początku naszego pobytu w Nju Jorku, ale weekendy mijały nam raczej na innych zbytkach - np. zakupach i swawolach.
Ponieważ tak popularne robi się przyjeżdżanie tu z Polski na zakupy, namawiam gorąco moją żonę, by opracowała przewodnik po ciekawych dla Polaków sklepach. Ja sam dużo się nauczyłem, np. że lepiej pojechać na zakupy na sam dół 5 Ave. (na wysokości Union Square), bo są tam wszystkie markowe sklepy, a ludzi tam w ogóle nie ma, czyli jest swoboda zakupów, bo wszyscy tłoczą się przy Herald Square albo górnej 5 Ave. Poza tym zdążyłem też już się dowiedzieć, w których sklepach można się za darmo wysikać, gdyż są wyposażone w ubikacje. Nie trzeba więc już na gwałt szukać Starbucksa (w którym na bank jest kolejka do kibla), albo McD. Uważam, że taki przewodnik to świetny pomysł...

Ale do rzeczy... Kiedy zjechaliśmy na sam dół Manhattanu oczom naszym ukazał się dziki tłum turystów. Przewidywałem, że tak może być. Ale miałem jednak nadzieję... No cóż, Memorial Day weekend, a do tego pierwszy od kilku tygodni taki piękny koniec tygodnia. Żeby nie było, że przesadzam, proszę zobaczyć tę kolejkę...
Kilka minut później... Ciąg dalszy ogonka.

Posiedziliśmy więc chwilę na nabrzeżu (zanim karczycho nie zaczęlo się spiekać, choć spryskałem), popodziwialiśmy jak się bujają na falach promy. Kasia nie kryła nawet zadowolenia, że nie płyniemy, bo "pewnie bym się porzygała". Swoją drogą, jeśli ten wypad miałby być w charakterze "zaliczenia", to aż tak bardzo mi na tym nie zależało. No regrets.


Jak widać konkurencja mimów odgrywających rolę Lady Liberty spora... Dobrze się ustawili - przy kolejce na promy, pozowanie do zdjęc odchodzi masowo. To podczas tkwienia w kolejce jedna z niewielu rozrywek.
---
W sobotę lansowaliśmy się natomiast z naszymi znajomymi na ostatniej wieczerzy. W barach było mnóstwo marynarzy (marynarki tylko za dnia na ulicach widoczne), a to z tego powodu, że raz do roku jest tu tzw. Fleet Week, kiedy spływają się okręty i w mieście pojawia się masa wyposzczonych majtków. Patrząc na niektóre z twarzy doszedłem do wniosku, że do tej marynarki to chyba poszli za karę, z tym, że miesiące na morzu nic im nie dały. Zastanawiam się, co tak mocno pociąga kobiety w marynarzach. Chyba mundur. Może te kilkumiesięczne wyposzczenie. Bo na pewno nie te odciski na dłoniach...
A teraz pytanie: który z indywiduów przedstawionych na zdjęciu jest autorem niniejszego bloga.
Podpowiedź: żaden z nich nie jest marynarzem.

---
A w niedzielę wieczorem zaliczyliśmy od dawna planowany musical "Rent". Wcześniej przez pół godziny szukałem restauracji, bo źle zapamiętałem adres. Tam rozsądnie wydaliśmy pieniądze niewykorzystane podczas porannej wycieczki. (Gdyby to była nasza pierwsza randka, a ja nie mógłbym znaleźć lokalu, pewnie spaliłbym się ze wstydu). Zauważyłem też, że miasto jakoś się w tę niedzielę dziwnie wyludniło. Już wiem... Wszyscy pojechali na Statuę Wolności!
W teatrze mieliśmy świetne miejsca i miło spędziliśmy czas. Tym samym podnosząc naszą frekwencję na broadway'owskich musicalach do 3 i pół. A dziś wieczór spędzimy w domu, bo ktoś przyjeżdża zabrać łóżko. Ostatnie dni przyjdzie nam przespać na zakupionym już dmuchanym materacu (z pompką na baterie).
Na tym kończe mój dzisiejszy wpis. Trochę przydługawy, wiem, ale i weekend obfitował we wrażenia i nagromadzenie rożnych myśli.

Friday, May 23, 2008

Należało mi się, czyli co cesarskie cesarzowi

Dostałem ostatnią wypłatę z uwzględnieniem wszystkich wyszparowanych dni wolnych tudzież urlopów. Wcześniej dostałem "czek od Busha". Jak to wyraził mój kolega po otrzymaniu tegoż: "prezydent idiota, ale kochany". Rzeczywiście trudno nie zapałać przez moment wdzięcznością do szefa państwa, który za darmo daje na rozruszanie gospodarki swoim podwładnym pieniądze. Mi też "się należało" (muszę się do tego "należy mi się" przyzwyczaić, podobno wciąż bardzo popularne w Polsce). Wbrew jednak prezydenckiej idei, swoje "rządowe pieniądze" zabiorę do ojczyzny.

Uwaga, to nie jest bum (czyt. po polonijnemu 'bum')


A tak wygląda smutny anonimowy reemigrant z całym swoim dobytkiem zgromadzonym w siatach. Co prawda większa połowa zawartości tychże należy jak słyszałem do jego żony, ale ponieważ nie ma większej i mniejszej połowy, podobno jest sprawiedliwie ;)

Luźne myśli i jeszcze luźniejsze uwagi

Natrzaskałem trochę tzw. materiału na posty, więc przynajmniej dzisiaj nie będzie to tradycyjne blogowanie, czyli dzień po dniu albo co kilka dzionków. Muszę się nimi - tymi luźnymi uwagami - wykazać już dzisiaj...

W miejscu zwanym "gniazdkiem miłości" robi się coraz bardziej pustawo. Muszę przyznać, że nie doceniałem portalu z darmowymi ogłoszeniami pt. bazarynka (sprawdźcie, może są tam jeszcze wystawione elementy wyposażenia mieszkania podpisane Marcin), ale dzięki niej udało nam się upłynnić dużą część naszych gratów. Nawet na kilkuletnie łóżko znalazł się chętny i - co odpowiada mi najbardziej - zabierze je dopiero w czwartek, czyli dzień przed naszym wyjazdem. Oznacza to więc, że na dmuchanym materacu spędzimy tylko 1 noc. Już dziś mam dziwne przeczucie, że będzie to noc nieprzespana. Na razie mamy jeszcze na czym spać i przy czym jeść, a przy tym jedzeniu na czym siedzieć.

Odliczanie czas zacząć

Rozpoczyna się ostatni tydzień pobytu w mieście, którego - przyznaję to bez bicia i już teraz - będzie mi trochę brakować. Zgiełku i atmosfery - jak najbardziej, hałasujących i śmiecących Latynosów - na pewno nie. No i jeszcze bandyta, który ostatnio wyrywa na stacjach metra kobietom torebki i ucieka do tuneli. Aż strach wybrać się na miasto, nie mówiąc już o puszczaniu żony samotnie... Nic to, mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze raz tu kiedyś przyjechać. Choćby na zakupy ( ku wielkiej uciesze żony). Wieczorem przeczytałem, że bandytę złapali. Już czuję się bezpieczniej. Mimo iście irlandzkiego nazwiska (McIntosh), kolo nie był białasem, a wręcz przeciwnie.

A poza tym jak można by nie tęsknić za takimi twarzami... Sól ziemi greenpoinckiej...