Thursday, May 29, 2008

Richtung Breslau

Dziś rano to już naprawdę zrobiło się pusto. Musieliśmy się umówić z kobietą chętną na stół, krzesła i coffee-table, a że mogła zabrać je wczesnym rankiem (była punktualnie o 7), bo jeszcze w czwartek żegnamy się ze znajomymi, zostało w czterech ścianach prawie samo echo, tłumione jedynie przez walichy.
To już naprawdę koniec. A kolejnych wpisów będę już dokonywał w Polsce jak tylko dojdę do siebie. Na pożegnanie okolicznościowy kawałek muzyczny:

Wednesday, May 28, 2008

Na początek starcie z biurokracją

Po powrocie czeka nas wymiana dokumentów zwanych kartami identyfikacyjnymi, a w ojczyźnie dowodem osobistym, ale również i dokumentu potwierdzającego uprawnienia do kierowania pojazdami mechanicznymi kat. B, zwanym w skrocie prawem jazdy. Mam nadzieję, że petenci w kolejce do okienka, w którym łaskawa pani przyjmowała wnioski i pieniądze za wymagany prawnie dokument (!) już się nieco wykruszyli od marca, więc pójdzie to sprawnie. Nareszcie dokument identyfikacyjny będzie można włożyć do kieszeni albo portfela, czego nie można było dokonać z książeczką, której nawet nie dało się czytać.
To samo z prawem jazdy, choć miałem już unijne z gwiazdkami, okres ważności minąl. A na obczyźnie własnego samochodu nie posiadałem. Dzięki pomocy czynników rodzinnych zostałem z góry umówiony do lekarza okulisty, który sprawdzi, czy przez moją skandalicznie dużą wadę wzroku nie zdarzy mi się nie zauważyć znaku o rozmiarach pół metra na pół metra i przegapić billboard o rozmiarach 5 na 10. Nie ma chyba większej fikcji niż badanie kierowców. Za banknot z profilem króla, co to zastał ojczyznę drewnianą, a zostawił zmienioną, otrzymam kwit, z którym udam się następnie do kolejnego lekarza, który za podobną kwotę stwierdzi, że potrafię podnieśc nogę i dotknąć palcem nosa.
Ja rozumiem, że interes musi się kręcić, ale ja pośród tej lekarsko-urzędniczej machiny czuję się dyskryminowany. Swojego czasu miałem nawet napisać do pana doktora, który nadzoruje, czy państwo nie robi w wała swoich mieszkańców. Bo prawo jazdy dla osoby z wadą wzroku wydawane jest na 5 lat. Jestem ostatnią osobą, która twierdziłaby, że takie badania nie są konieczne w trosce o bezpieczeństwo na ojczyźnianych dziurawych szosach. Dlaczego jednak ja co 5 lat muszę płacić 2 razy po kilkadziesiąt peelenów, choć stan mojego wzroku nie dyskwalifikuje moich uprawnień do jazdy, nie licząc pieniędzy za wydanie dokumentu, który przynajmniej w takich wypadkach powinien być wydawany za darmo, albo przynajmniej taniej. Reasumując, co 5 lat muszę wydawać blisko 200 PLN na praawo jazdy, choć drugi obywatel ma je bezterminowo. Gdzie tu sprawiedliwość. Chyba napiszę do Kochanowskiego...
---
Chcieliśmy kupić sobie wypasionego suv-a lexusa albo stretch hummera, żeby w wielkim stylu pobujać się po ojczyźnianych kocich łbach, ale kiedy usłyszałem, że we Wrocławiu ukradli Bentleya wypożyczonego z berlińskiego salonu przez jeden z magazynów auto-moto do sesji foto, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Dla niepoznaki i by nie raziło w oczy kupimy coś niepozornego, kilkuletniego i ekonomicznego.

Ach, gdyby nawet piec zabrali...

We wtorek czułem się jak ofiara tzw. blackout shopping. Nasz dobytek został wręcz rozszabrowany, a od klientów nie mogłem się opędzić. Poszło wszystko. I rzeczywiście ostatnią noc musieliśmy spędzić na materacu (dmuchanym) przy świeczkach i oknie, co było nawet nowym, przyjemnym doświadczeniem. A po wczorajszych deszczach wilgotność była niemożebna, więc przez chwilę pożałowałem, że pozbyliśmy się klimy. Na szczęście już dziś chłodniej. Dziś już też wiem, że muszę dłużej pompować materac.
---
Wróżba z ciasteczka w chińskim jedzeniu, którą znalazłem:
"Don't worry! You will have all what you need in life". Czy to nie jest piękne?

(Tytuł niniejszego posta pochodzi od tytułu wiersza Mirona Białoszewskiego "Moja niewyczerpana oda do radości")

Tuesday, May 27, 2008

Recesja po amerykańsku

Próba kupenia kawałka pizzy w okolicach Herald Square. 2,75$. Kasia chce tę końcówkę zapłacić tzw. klepakami. Nie udaje się jednak uzbierać całej końcówki, więc prosi o rozmienienie tzw. penniesów na coś grubszego. Pan od pizzy odmawia. Wyjaśnienie: "We don't use them. You can throw them on the street". A podobnoż tu recesja... Za pizze zapłaciliśmy banknotami. Na ladzie stał słoik na tzw. tipy. Już miałem powiedzieć Kasi, żeby wrzuciła tam te klepaki, ale skoro "we don't use them" to figa.

Monday, May 26, 2008

Dłuuugi weekend

I my też mieliśmy tu dłuższy weekend, podczas którego chcieliśmy w końcu "zaliczyć" to, na co nie było czasu ani ochoty przez 4 lata, czyli Statuę Wolności i Ellis Island. Jako imigrani powinniści wzorcowo pojechać tam na początku naszego pobytu w Nju Jorku, ale weekendy mijały nam raczej na innych zbytkach - np. zakupach i swawolach.
Ponieważ tak popularne robi się przyjeżdżanie tu z Polski na zakupy, namawiam gorąco moją żonę, by opracowała przewodnik po ciekawych dla Polaków sklepach. Ja sam dużo się nauczyłem, np. że lepiej pojechać na zakupy na sam dół 5 Ave. (na wysokości Union Square), bo są tam wszystkie markowe sklepy, a ludzi tam w ogóle nie ma, czyli jest swoboda zakupów, bo wszyscy tłoczą się przy Herald Square albo górnej 5 Ave. Poza tym zdążyłem też już się dowiedzieć, w których sklepach można się za darmo wysikać, gdyż są wyposażone w ubikacje. Nie trzeba więc już na gwałt szukać Starbucksa (w którym na bank jest kolejka do kibla), albo McD. Uważam, że taki przewodnik to świetny pomysł...

Ale do rzeczy... Kiedy zjechaliśmy na sam dół Manhattanu oczom naszym ukazał się dziki tłum turystów. Przewidywałem, że tak może być. Ale miałem jednak nadzieję... No cóż, Memorial Day weekend, a do tego pierwszy od kilku tygodni taki piękny koniec tygodnia. Żeby nie było, że przesadzam, proszę zobaczyć tę kolejkę...
Kilka minut później... Ciąg dalszy ogonka.

Posiedziliśmy więc chwilę na nabrzeżu (zanim karczycho nie zaczęlo się spiekać, choć spryskałem), popodziwialiśmy jak się bujają na falach promy. Kasia nie kryła nawet zadowolenia, że nie płyniemy, bo "pewnie bym się porzygała". Swoją drogą, jeśli ten wypad miałby być w charakterze "zaliczenia", to aż tak bardzo mi na tym nie zależało. No regrets.


Jak widać konkurencja mimów odgrywających rolę Lady Liberty spora... Dobrze się ustawili - przy kolejce na promy, pozowanie do zdjęc odchodzi masowo. To podczas tkwienia w kolejce jedna z niewielu rozrywek.
---
W sobotę lansowaliśmy się natomiast z naszymi znajomymi na ostatniej wieczerzy. W barach było mnóstwo marynarzy (marynarki tylko za dnia na ulicach widoczne), a to z tego powodu, że raz do roku jest tu tzw. Fleet Week, kiedy spływają się okręty i w mieście pojawia się masa wyposzczonych majtków. Patrząc na niektóre z twarzy doszedłem do wniosku, że do tej marynarki to chyba poszli za karę, z tym, że miesiące na morzu nic im nie dały. Zastanawiam się, co tak mocno pociąga kobiety w marynarzach. Chyba mundur. Może te kilkumiesięczne wyposzczenie. Bo na pewno nie te odciski na dłoniach...
A teraz pytanie: który z indywiduów przedstawionych na zdjęciu jest autorem niniejszego bloga.
Podpowiedź: żaden z nich nie jest marynarzem.

---
A w niedzielę wieczorem zaliczyliśmy od dawna planowany musical "Rent". Wcześniej przez pół godziny szukałem restauracji, bo źle zapamiętałem adres. Tam rozsądnie wydaliśmy pieniądze niewykorzystane podczas porannej wycieczki. (Gdyby to była nasza pierwsza randka, a ja nie mógłbym znaleźć lokalu, pewnie spaliłbym się ze wstydu). Zauważyłem też, że miasto jakoś się w tę niedzielę dziwnie wyludniło. Już wiem... Wszyscy pojechali na Statuę Wolności!
W teatrze mieliśmy świetne miejsca i miło spędziliśmy czas. Tym samym podnosząc naszą frekwencję na broadway'owskich musicalach do 3 i pół. A dziś wieczór spędzimy w domu, bo ktoś przyjeżdża zabrać łóżko. Ostatnie dni przyjdzie nam przespać na zakupionym już dmuchanym materacu (z pompką na baterie).
Na tym kończe mój dzisiejszy wpis. Trochę przydługawy, wiem, ale i weekend obfitował we wrażenia i nagromadzenie rożnych myśli.

Friday, May 23, 2008

Należało mi się, czyli co cesarskie cesarzowi

Dostałem ostatnią wypłatę z uwzględnieniem wszystkich wyszparowanych dni wolnych tudzież urlopów. Wcześniej dostałem "czek od Busha". Jak to wyraził mój kolega po otrzymaniu tegoż: "prezydent idiota, ale kochany". Rzeczywiście trudno nie zapałać przez moment wdzięcznością do szefa państwa, który za darmo daje na rozruszanie gospodarki swoim podwładnym pieniądze. Mi też "się należało" (muszę się do tego "należy mi się" przyzwyczaić, podobno wciąż bardzo popularne w Polsce). Wbrew jednak prezydenckiej idei, swoje "rządowe pieniądze" zabiorę do ojczyzny.

Uwaga, to nie jest bum (czyt. po polonijnemu 'bum')


A tak wygląda smutny anonimowy reemigrant z całym swoim dobytkiem zgromadzonym w siatach. Co prawda większa połowa zawartości tychże należy jak słyszałem do jego żony, ale ponieważ nie ma większej i mniejszej połowy, podobno jest sprawiedliwie ;)

Luźne myśli i jeszcze luźniejsze uwagi

Natrzaskałem trochę tzw. materiału na posty, więc przynajmniej dzisiaj nie będzie to tradycyjne blogowanie, czyli dzień po dniu albo co kilka dzionków. Muszę się nimi - tymi luźnymi uwagami - wykazać już dzisiaj...

W miejscu zwanym "gniazdkiem miłości" robi się coraz bardziej pustawo. Muszę przyznać, że nie doceniałem portalu z darmowymi ogłoszeniami pt. bazarynka (sprawdźcie, może są tam jeszcze wystawione elementy wyposażenia mieszkania podpisane Marcin), ale dzięki niej udało nam się upłynnić dużą część naszych gratów. Nawet na kilkuletnie łóżko znalazł się chętny i - co odpowiada mi najbardziej - zabierze je dopiero w czwartek, czyli dzień przed naszym wyjazdem. Oznacza to więc, że na dmuchanym materacu spędzimy tylko 1 noc. Już dziś mam dziwne przeczucie, że będzie to noc nieprzespana. Na razie mamy jeszcze na czym spać i przy czym jeść, a przy tym jedzeniu na czym siedzieć.

Odliczanie czas zacząć

Rozpoczyna się ostatni tydzień pobytu w mieście, którego - przyznaję to bez bicia i już teraz - będzie mi trochę brakować. Zgiełku i atmosfery - jak najbardziej, hałasujących i śmiecących Latynosów - na pewno nie. No i jeszcze bandyta, który ostatnio wyrywa na stacjach metra kobietom torebki i ucieka do tuneli. Aż strach wybrać się na miasto, nie mówiąc już o puszczaniu żony samotnie... Nic to, mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze raz tu kiedyś przyjechać. Choćby na zakupy ( ku wielkiej uciesze żony). Wieczorem przeczytałem, że bandytę złapali. Już czuję się bezpieczniej. Mimo iście irlandzkiego nazwiska (McIntosh), kolo nie był białasem, a wręcz przeciwnie.

A poza tym jak można by nie tęsknić za takimi twarzami... Sól ziemi greenpoinckiej...